26.8.15

Benefit Hello Flawless Oxygen Wow!

Benefit Hello Flawless Oxygen Wow!
Dzisiaj po raz kolejny wracam do pełnej dobroci kosmetycznych paczki, którą dostałam jesienią zeszłego roku od Magdy (zapraszam też na jej kanał na You Tube).
Wśród licznych perełek kosmetycznych znalazł się tam również podkład Benefit Hello Flawless Oxygen Wow.
Testowanie podkładów sprawia mi zawsze ogromną radochę, ale z tym gagatkiem musiałam jednak sporo poczekać, bo odcień okazał się dla mnie sporo za ciemny. Jednak od jakiegoś czasu „łapię słońce z tubki”, więc ochoczo zabrałam się za testy.


Jeśli mnie znacie i czytacie to wiecie już pewnie, że nie opisuję w recenzjach opakowań kosmetyków i robię to jedynie w przypadku, gdy coś mnie wkurzy albo zauroczy. Tutaj nawiążę jednak do buteleczki, która moim zdaniem nie wygląda zbyt dobrze. Marka Benefit generalnie przywiązuje uwagę do opakowania i to nim często kusi klientów (mnie akurat raczej to nie rusza), ale w przypadku tego podkładu opakowanie moim zdaniem jest strasznie tandetne. Za tę cenę lubię mieć porządną buteleczkę, a nie najtańszy plastik i byle jaki wg mnie design. No, ale może jestem już wiekowo powyżej grupy odbiorców, w którą marka celuje i nie potrafię docenić tego fenomenu…


Podkład zdaniem producenta ma rozświetlać i pielęgnować cerę przez jej dotlenianie, chroni także przed promieniami UV (posiada SPF 25).
Odcień Honey to ciepły, średni beż, który aktualnie bardzo fajnie pasuje do odcienia mojej karnacji, kilka miesięcy wcześniej był jeszcze sporo za ciemny.
Konsystencja jest bardzo lekka i wodnista. Przy użyciu gąbeczki Beauty Blender podkład rozprowadza się bezproblemowo, ale krycie jest bardzo słabe. Aktualnie mi to odpowiada- jak już pisałam wcześniej przy recenzji podkładu Marc Jacobs- preferuję na mojej cerze lekkie formuły. W przypadku zaczerwienień czy przebarwień nie możecie liczyć na ich ukrycie bez korektora. Ujednolicony koloryt to jedyne czego możecie oczekiwać od podkładu Hello Flawless.


Jeśli chodzi o rozświetlenie to jest ono widoczne po nałożeniu kosmetyku na twarz, ale warstwa ta na mojej cerze za bardzo się błyszczy, by zostawić ją bez pudru. Także znoszę efekt błysku na cerze przez mocno matujący puder, bez którego przy niedawnych upałach ani rusz.
Pod takim pudrem podkład wytrzymuje u mnie cały dzień, lekko ścierając się tylko w okolicach nosa i brody, które dość często dotykam. Wiele osób skarży się jednak na jego ogromną nietrwałość. U mnie raczej standardowo. Jeśli chodzi o zapychanie to nie zauważyłam takowego oddziaływania podkładu, nie waży się on na mojej skórze i wygląda w porządku, choć szału ani miłości między nami brak.


Przyznam, że nie jestem zachwycona tym kosmetykiem mimo, że sprawdza się on aktualnie na mojej cerze. Magdzie dziękuję za możliwość przetestowania, a sama po skończeniu buteleczki nie zaopatrzę się w następną.

- cena: 169 zł
- dostępność: Sephora

22.8.15

Mat totalny z De-Slick Urban Decay

Mat totalny z De-Slick Urban Decay
Markę Urban Decay jak dotąd poznałam jedynie przez słynne palety Naked, z innymi kosmetykami nie miałam do czynienia. Kiedy jednak w kwietniu robiłam zakupy w Sephorze skusiłam się na matujący puder De-Slick, z zamiarem używania go latem.



Puder ma zupełnie biały kolor w opakowaniu, ale producent określa go jako transparentny. Moim zdaniem leciutko bieli twarz (co akurat mi nawet odpowiada). Formuła jest dość sucha i tępa (jak na puder ryżowy przystało), ale gąbeczką puder nakłada mi się bezproblemowo.



Puder na cerze tworzy totalny mat, także nie każdemu się to spodoba i kosmetyk sprawdzi się raczej na cerach mieszanych i tłustych, zaś suche może jeszcze bardziej przesuszyć. Ja jestem ogromnie zadowolona z tego kosmetyku, bo po jego użyciu wiem, że podkład doskonale mi się utrzyma przez cały dzień pracy i nie będę się błyszczeć aż tak mocno jak przy każdym innym pudrze. Kosmetyk miałam okazję również sowicie przetestować w trakcie tegorocznych upałów, więc moja opinia jest absolutnie poparta doświadczeniem. Moja skóra przy jego używaniu nigdy nie została zapchana ani przesuszona, a podkłady pozostawały dłużej w stanie niezmienionym od aplikacji. Wydajność także jest w porządku- myślę, że puder wystarczy na ok. pół roku codziennego używania.


Mimo wszystko polecam również tańsze odpowiedniki jak puder bambusowy lub ryżowy, których na rynku jest mnóstwo, a ich działanie nie odbiega od kolegi z Urban Decay. Ja jednak jestem sroczką i póki mam możliwości inwestuję w produkty z wyższej półki, ale nie wykluczam też powrotu do pudru z Paese czy Biochemii Urody.

- dostępność: Sephora

- cena: 129 zł

14.8.15

Organique Eternal Gold Golden Anti-Aging Cream

Organique Eternal Gold Golden Anti-Aging Cream
O skórę twarzy trzeba dbać. Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. Zbliżając się do 30-tki zaczęłam mocniej skupiać się na pielęgnacji mojej twarzy. Zaprzestałam używania byle jakich, tanich kremów, które tak naprawdę mają kiepski skład i nie robią żadnego pożytku. Teraz potrzebuję czegoś bardziej efektywnego, więc staram się przechodzić na trochę wyższy level ;-)
Dzisiaj zrecenzuję krem, który trafił mi się w jakimś pudełku kosmetycznym. Nie wybrałam go sama, ale stwierdziłam, że chętnie przetestuję, bo używam już preparatów przeciwzmarszczkowych.
Krem przeciwzmarszczkowy Organique Eternal Gold zaciekawił mnie tym bardziej, że uwielbiam kosmetyk pod oczy tej marki (RECENZJA).


Krem ma gęstą, śmietankową konsystencję i jak dla mnie mało przyjemny zapach, ale to rzecz jasna jest kwestią gustu. Ponadto jego formuła zawiera mikroskopijne drobinki złota, które mają rozświetlać naszą skórę. Z ręką na sercu stwierdzam, że drobinki są bardzo małe, ledwo widoczne w kremie, a na twarzy to już zupełnie. Nie jest to żaden brokat, broń Boże!
Kremu Organique używałam codziennie zarówno rano, jak i wieczorem. Pod makijażem spisywał się świetnie, nic się na nim nie rolowało, bo moja skóra wchłaniała go do matu. Poza tym podobał mi się efekt napinania skóry, przez co wyglądała na bardziej jędrną i zbitą.
Wieczorem nakładałam go w większej ilości, bo wtedy akurat lubię czuć, że mam coś na twarzy. Często też nakładałam pod niego serum łagodzące lub nawilżające.


Krem dobrze spełnił swoje zadanie. Przede wszystkim nawilżał, choć muszę przyznać, że jakoś spektakularnie tego nie robił i podejrzewam, że w przypadku suchej cery mógłby być zbyt słaby i przeciętny. U mnie sobie radził, nie zapychał, nie przetłuszczał, nie podrażniał.
O ile krem pod oczy zrobił na mnie wielkie wrażenie to krem do twarzy okazał się zwyklakiem z dość dobrym składem. Fajnie, że taki kosmetyk znalazł się w moich zapasach, ale po przetestowaniu nie zaopatrzę się w niego kolejny raz.

- cena: 99 zł

- dostępność: salony Organique

10.8.15

(SAMO)opalanie! Starcie Bielenda vs. Gosh

(SAMO)opalanie! Starcie Bielenda vs. Gosh
Dotychczas stroniłam od wszelkich mazideł samoopalających, głównie przez obawę zrobienia sobie plam oraz ten charakterystyczny smrodek spalenizny… W tradycyjny sposób też rzadko się opalam i raczej tylko podczas urlopowych wyjazdów, których niestety w tym roku nie uświadczę. Tego lata jednak przekonałam się, że opalenizna z tubki też może być fajna.
Dla porównania kupiłam dwa kosmetyki, które miały dać mojej skórze piękny, złocisty odcień.
Pierwszym z nich jest samoopalacz Gosh Self Tan Mousse, który ma zapewnić błyskawiczną opaleniznę bez smug. Producent poleca go zarówno do ciała jak i twarzy (czego nie próbowałam, bo od tego mam kropelki Clarins- RECENZJA).
Kosmetyk w opakowaniu jest płynny, zaś po naciśnięciu pompki wydobywa się delikatna pianka w ciemnym kolorze, jakby z lekką nutą zieleni. Zapach jest bardzo delikatny i dla mnie raczej obojętny.


Pianka dość łatwo rozprowadza się po skórze, głównie dzięki kolorowi, bo wiemy gdzie ją nałożyłyśmy. Taki przyjemny sposób nakładania występuje jedynie wówczas, gdy uprzednio wykonamy peeling ciała, w przeciwnym razie od razu tworzą się zacieki i samoopalacz zaczyna się rolować przed wchłonięciem. W przypadku tego samoopalacza konieczne jest więc starcie całej „opalenizny” przed nałożeniem kolejnej warstwy, zwykłe umycie żelem nic nie daje. Opalenizna w tym wypadku jest dość wyrazista, kolor skóry jest złocisto-brązowy, a smrodek bardzo delikatny. Niestety to produkt, którym można narobić sobie okropnych plam i zacieków. Mimo ogromnej staranności w aplikacji nagminnie zdarza mi się narzekać na ciemniejsze plamy.
Należy jednak uważać z tym kosmetykiem, bo opalenizna niestety jest bardzo nietrwała i oprócz wycierania się w piżamę i pościel, spływa także z każdą kropelką wody. Mam wrażenie, że to kosmetyk dający tylko powierzchniową, bardzo nietrwałą warstwę na skórze.


Drugim samoopalaczem w mojej łazience jest Bielenda Magic Bronze dla jasnej karnacji, który jest szeroko zachwalany w Internetach.
Kosmetyk ma również płynną formułę, a po wyciśnięciu pompki na dłoni pojawia się delikatna pianka.
Kolor pianki jest lekko beżowy, zdecydowanie jaśniejszy niż produktu marki Gosh. Zapach jest kwiatowy, dość mocny, ale podoba mi się.
Pianka rozprowadza się bardzo przyjemnie, w jej wypadku nie ma konieczności wykonywania peelingu codziennie, wystarczy 2 razy w tygodniu. W tej sytuacji opalenizna jest więc trwalsza i nieco mocniejsza niż po użyciu pianki Gosh. Smrodek samoopalacza jednak jest tutaj intensywniejszy.
Opalenizna pojawia się już po kilku godzinach od aplikacji, w tym wypadku cieszę się przybrązowioną skórą bez plam i smug. Trwałość również na plus dla Bielendy, bo podczas kąpieli bez peelingu samoopalacz zmywa się tylko w niewielkim stopniu.


Podsumowując- u mnie zdecydowanie wygrywa tańsza wersja marki Bielenda, z której jestem bardzo zadowolona. Zdaję sobie sprawę, że to pewnie nie ideał i do słynnych kosmetyków Vita Liberata wiele mu brakuje, ale póki co używam Bielendy z dużą przyjemnością, od czasu do czasu posmaruję się pianką Gosh, ale tu miłości nie było i nie będzie.
W ten sposób sama przekonałam się do samoopalaczy. Pamiętam o dokładnej aplikacji, często nawilżam skórę i regularnie ją peelinguję, co nie daje mi efektu „skwarki”, a jedynie lekki kolor, dzięki któremu nie jestem biała jak zwykle. W połączeniu z kropelkami do twarzy Clarins efekt jest moim zdaniem fantastyczny.

- dostępność: drogerie Rossmann, Hebe
- cena: Gosh 35-40 zł / Bielenda 20 zł

4.8.15

Tusz Volume Vertige Yves Rocher

Tusz Volume Vertige Yves Rocher
Po moich zachwytach nad tuszem Sexy Pulp od Yves Rocher (link TU) postanowiłam spróbować również innych tuszy tej marki, bo cieszą się całkiem dobrymi opiniami. Następny w kolejce po SP okazał się Volume Vertige, który ma za zadanie pogrubiać i podkręcać rzęsy. Więcej przeczytacie TU


Po pierwsze oczywiście plus za zafoliowanie opakowania, przez co nie muszę się zastanawiać czy trafię na zeschnięty i otwierany kosmetyk.
Szczoteczka jest zupełnie inna niż w SP, bo silikonowa (za czym raczej niespecjalnie przepadam), ale z rozczesywaniem rzęs nie radzi sobie tak najgorzej.


Moje rzęsy nie są zbyt wymagające, bo są naturalnie podkręcone i nawet dość gęste. Maskara w moim przypadku ma tylko wzmocnić te efekty. Jeśli chodzi o tusz Volume Vertige to mam mieszane uczucia, bo rzęsy po jego użyciu wyglądają całkiem dobrze, ale o dziwo muszę się mocno przyłożyć, by uzyskać zadowalający mnie efekt.
Producent pisze także o kremowej konsystencji tuszu i specjalnym dozowniku, co chyba jest przyczyną tego, że się nie polubiliśmy z tą maskarą. Moim zdaniem formuła jest zbyt sucha i kremowa, tusz nabiera się na szczotkę w bardzo małej ilości i to sprawia, że muszę się z rana nieźle namachać by uzyskać porządny rezultat.



Tusz niestety szybko zasycha w opakowaniu i jego żywotność nie powala. Ja moją maskarę używałam niecałe 2 miesiące, co dla mnie jest słabym wynikiem. Niestety pod koniec życia tuszu zaczęło się też osypywanie co go całkowicie wykluczyło z użytku.
Porównując go do Sexy Pulp, któremu nie mam niczego do zarzucenia to wypada słabo i na pewno do niego nie wrócę.

- dostępność: salony stacjonarne i sklep on-line Yves Rocher

- cena: 65 zł

1.8.15

Strój dnia- znowu sukienka!

Strój dnia- znowu sukienka!
Pozostając w sukienkowych klimatach przedstawiam wam moją kolejną ulubienicę tego lata. Tradycyjnie już pochodzi ze sklepu Promod, gdzie w tym roku zaopatruję się w niemalże wszelkie ubrania.



Tym razem mam na sobie bardzo lekką i luźną sukienkę, która rewelacyjnie sprawdza mi się w pracy podczas upałów. Odpowiada mi krój, print oraz jakość materiału. Obecnie możecie ją jeszcze chyba upolować na wyprzedaży. Polecam!



sukienka: Promod // torebka: Michael Kors // sandały: Stradivarius // zegarek: Lorus // bransoletki: Tous // naszyjniki: Modernsilver // okulary: Ray-Ban

Copyright © 2016 Nasze Poddasze , Blogger